Historie, Nowości

CO DOSTAWA, TO ZABAWA

Jakieś cztery stopnie na plusie. Nie wiem dokładnie. Mam swoją wełnę, puchową kurtkę, gruby dresowy spodzień i włochatą uszankę, więc może być nawet na minusie. Idę opustoszałym chodnikiem, bo jest przed dziesiątą: ludzie pracy siedzą w pracy, seniorzy czekają, aż miną godziny dla seniorów, dzieciaki w e-szkole…

Kto miałby cel włóczyć się po ulicach?

Ano ja. Bo mam dostawę. A dostawa zobowiązuje. Muszę wstać wcześniej, stanąć w kolejce (lub w bezładnej ludzkiej kupie) i czekać, aż zgrzytnie zamek, jękną zawiasy i zaczną się igrzyska. Gdy dochodzę pod lumpa, zawodnicy już się rozgrzewają. Stoi zwarta grupka, a ja ustawiam się w ogonku. Mógłbym wstać wcześniej, przyjść wcześniej i warować pod drzwiami na pole position, pierwszy na starcie. Mógłbym ustawić w telefonie dwa budziki więcej, dźwięk alarmu na „Ona tańczy dla mnie”, czy inny asłuchalny przebój, a telefon ukryć gdzieś w zakamarkach sypialni. Tylko po co? Wiesz, co właściwie oznacza stanie na czele kolejki do lumpa?

Za mną ustawi się drugi, obok trzeci, za nim czwarty, piąty, siódmy i dziesiąty poławiacz skarbów. I oni wszyscy zaczną przeskakiwać z nogi na nogę, wyciągać szyje, odliczać minuty i sekundy do otwarcia, a gdy wybije godzina zero, ruszą biegiem. Albo wbiegnę z nimi, albo oni po mnie. Wbiegać do lumpa, rozumiesz? Jestem lumpsetterem. Nie chcę wbiegać do lumpa! Chcę sobie wejść luźnym, swobodnym krokiem. Rzucić od wejścia leniwe „dzień dobry”, jak skończony głupek zapytać, po ile kilo i czemu tak tanio. Chcę się tym bawić, cieszyć. Nie jestem sportowcem, tylko hobbystą.

Ale dla niektórych to niezła adrenalina. Trochę jak sport. Jak zawody w łowieniu. Jak lumpowanie wyczynowe, z biegiem z przeszkodami, z wiosłowaniem łokciami, przeciąganiem lumpa, gimnastyką w przymierzalni. Widzę, ile wkładają w to emocji, ile serca. Budowanie atmosfery zaczyna się już pod drzwiami. Stoimy, marzniemy i czekamy. Jakaś kobiecina psioczy bez przerwy, że jest za pięć i mogłyby wpuszczać. Nie patrzę na zegarek. Babka pilnuje czasu za nas wszystkich. Przez szybę drzwi widać, że dziewczyna z obsługi dopija kawę. Ciśnienie skacze też zegarynce z kolejki. Odpala się kolejnymi akordami jazgotu. A ja już nie słucham, ja rozumiem tę dziewczynę z lumpeksu, która łapie jeszcze ostatnie łyki i ostatnie chwile spokoju. Sam kiedyś stałem po drugiej stronie drzwi i lady. Czekałem, aż wybije dziewiąta i wpuszczą lwy. Kto pracuje w obsłudze, ten się w cyrku nie śmieje. Ani w ZOO.

Ruszyli. Ponad ciszę wzbija się szelest materiałów, ktoś wzywa imię Boga nadaremno, jakby Bóg miał tu pomóc komuś w połowie. Wybuchają pierwsze spory. Niektóre kobiety łapią całe naręcza szmat, bez patrzenia, bez mierzenia i zaglądania w metkę. Cena za sztukę to trzynaście pięćdziesiąt. Jest o co walczyć.

Potem emocje opadają, ludzie zaczynają oglądać, co wyłowili w pośpiechu. Niektórzy orientują się, że złapali fejka i odwieszają go, by spróbował z kimś mniej obeznanym. Niektórzy się rozmyślają, inni zaczynają liczyć. Towar odrzucony przez ludzkie sito wraca na wieszak. Można rzucić na niego okiem. A może ktoś się pomylił? I wolny sztosik wrócił do puli? A ty właśnie go oglądasz i zdajesz sobie sprawę, co trzymasz w rękach, że jeszcze tej wełny nie założyłeś, a już ci jest ciepło. Grzeje też myśl, ile zapłacisz. Za dwurzędową kaszmirową marynarkę (nie daj się złapać, niektórzy producenci tak oznaczają wyroby wełniane z dodatkiem kaszmiru. Reszta to może być owcza wełna, albo akryl, albo bawełna. Zawsze patrz na metkę ze składem i na procenty. Sto pro to sto pro. Merynos albo kaszmir. Sięgaj po najlepsze) w kolorze camelowym, ze złotymi klubowymi guzikami. Wyławiam też granatową. Gdy zaglądam do środka, po oczach wali metka z napisem „Burberrys”. W głowie zapala mi się czerwona lampka, ale jest przecież dzień dostawy. W innym dniu taki samotnie wiszący sztosik prawie na pewno oznacza podróbkę. Ktoś kumaty miał już szansę go zabrać ze sobą. Czemu tego nie zrobił? Prosta sprawa – fejk.

Nie mam czasu sprawdzić dokładniej. Idę do kabiny, żeby przymierzyć. Leży świetnie. Tylko rękawy do wydłużenia (klasyk), ale to drobna poprawka krawiecka. Listwa guzikowa przy rękawach jest zamknięta (guziki się nie rozpinają), nie trzeba więc wydłużać rękawa „na kuli”, przy ramionach, co podnosi cenę przeróbki. Metka ze składem przekonuje, że to „pure new wool” – dziewicza wełna. Staję więc przed trudnym wyborem. Kupić dobrze skrojoną dwurzędówkę z dobrej jakościowo wełny, która może okazać się podróbką znanej angielskiej marki?

Jestem gotów podjąć to ryzyko. Kupuję. W domu zaczynam uważnie przyglądać się metkom. Sprawdzam, jak są wszyte. Przeglądam sieć w poszukiwaniu dowodów. Po chwili nabieram przekonania, że to jednak podróbka. Nie chodzi o literę „s” na końcu nazwy, bo tak brzmiała przed 1999 r., nim brytyjska marka przeszła rebranding. Chodzi o jakość wszycia oraz specyficzne metki ze składem i krajem produkcji (brytyjska flaga), których próżno szukać w oryginalnych przykładach ubrań Burberrys. Co teraz? Sprzedać albo podarować komuś fejka? Wyrzucić? To tylko trzynaście złotych pięćdziesiąt groszy. Ale też świetna marynarka. Zostaje mi jedno wyjście: wydłużyć rękawy, wypruć metki-podnietki i nosić, obserwować.

O to przecież chodzi tym cwaniakom produkującym podróbki. Żebyś kupił metkę. Żebyś uwierzył, że to właśnie metka jest najważniejsza. W tym przypadku metka stanowi ciężar. Dlatego jej się pozbędę. A jeśli ktoś mnie zapyta, czy marynarka którą mam na sobie to Burberrys, odpowiem, że bardziej Bublerrys.

A Ty złowiłeś/aś kiedyś fejka?

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments