O dwóch takich, co poszło do lumpa. O gościu, który odkrył jeden prosty trik, jak sprzedawać metki. O ciężkim sztosie i lekkim rabacie. Czego jeszcze nie ma w tej historii – zapytacie. Reklamy. Bo to nie reklama. Nihil novi. Tylko używki!
Pisze do mnie kumpel, że idzie na lumpy i czy będę pod telefonem, aby służyć radą? Odpowiadam: „stary, po co Zuckerberg ma wiedzieć, czego szukasz w lumpie? Idę z tobą”. Choć jest chłodny, deszczowy poranek, a kołdra miękka i ciepła, to wstaję, wrzucam w plecak szmaciane torby, trochę kasy, płyn do dezynfekcji i jestem gotów na połów. Zaglądam jeszcze w lustro, żeby powiedzieć sobie prosto w twarz: „Przemo, dziś twój szczęśliwy dzień. Dziś Lump obsypie cię złotem. Obdaruje sztosem. Więc rozłóż ręce szeroko i bierz, bierz, bierz… Bierz tyłek w troki, bo kumpel pisze, że już czeka”. A punktualność jest grzecznością królów.
CHŁOP CO ZNALAZŁ
Wchodzimy do pierwszego lumpa tylko po to, żeby dostać mokrego plaskacza na twarz. Nic tu dla was nie ma. Nic tu po was. Do widzenia. Wychodzimy, a ja przed kumplem tłumaczę Lumpa, że już taki czasem jest. Trochę kapryśny, trochę ironiczny, czasem sadystyczny. Trzeba dać mu szansę, lepiej poznać. Nie poddawać się. Chodzić, obserwować.
No to idziemy. Zaliczamy lumpa za lumpem, torba wciąż pusta i tylko humory coraz cięższe. Wchodzimy do takiego jednego – schodkami do góry na dział męski. Wygląda, jakby dostawy tam nie było od tygodni. Zanurzamy ręce w tej odzieżowej rzepie, grzebiemy w resztkach ze stołu, mieszamy w garze zupę z plewów, wiedząc że tym to się nie najemy. Głód zdobyczy będzie nam drążył dziury w brzuchach i głowach. Wtedy jednak cień nadziei pada na nasze zdziwione gęby. Jakieś dwie dziewczyny wyciągają ze szmat kurtkę Adidasa. Jedna pyta, czy mogę jej zrobić price checka (wycenę). Robię tylko legit checka (ocena oryginalności), bo nie mam pojęcia, po ile takie Adasie biegają. Adaś okazuje się „Adosiem”, ale przynęta już zarzucona. Coś się mogło ukryć przed oczami lumpdiggerów, wyczynowych streetwearowców, niestrudzonych poławiaczy wintydżu. Coś tu czeka. Czuję to nosem, czuję w kościach. Mój wewnętrzny licznik Lumpera zaczyna trzeszczeć. We mnie coś zaczyna wrzeszczeć i poganiać: „kop, Przemo, kop, nie ustawaj, nie przestawaj”!
I wtedy z głębokości, z ciemnych trzewi Lumpa wyciągam drżącymi rękoma ten wintydżowy kombinezon marki Ellesse.
CHŁOP CO WYMYŚLIŁ
Czy Włosi umieją w modę – nie zapytał nigdy nikt, kto sam w modę umie choć trochę. Gdybym chciał udowadniać, że kumają krawiecką czaczę, pisałbym książki a nie bloga. Nie będę też bawił się w Karola Strasburgera i rozwijał przed wami listy słynnych (zdaniem ankietowanych) projektantów z Włoch. Opowiem Wam tylko o małym chłopcu, który przyszedł na świat w 1925 roku w Perugii.
Dzieciak nazywał się Leonardo Servadio i od małego skazany był na modowy Shawshank, bowiem jego rodzice mieli w mieście sklep tekstylny. Gdyby mieli mięsny, ja niemal sto lat później nie znalazłbym w lumpie tego kombinezonu. To się chyba nazywa „efekt motyla”? Gdy młody Leo zrzucił kokon dziecięctwa i stał się Leonardem, poszedł w ślady rodziców i zajął się krawiectwem. Servagio założył w 1959 roku firmę „L&S”, nazwę biorąc od swoich inicjałów. Szył spodnie i sprzedawał spodnie tak skutecznie, że w latach 60. był drugim co do wielkości ich producentem we Włoszech. Dziewięć lat po obiecujących początkach zmienił nazwę na fonetyczną wymowę inicjałów: „ellesse” i wtedy zaczęła się dziać magia. Nie z powodu nazwy, choć brzmi trochę jak zaklęcie. Z powodu produkcyjnego twista. Firma zaczęła bowiem szyć odzież narciarską. To otworzyło przed niespokojną kreatywnością Servagio dziewicze stoki. Wszak co nowego można wymyśleć w modzie klasycznej? A sport to technologia. A technologia to przyszłość.
Ta bliska – lata 70. – przyniosła przełom. I sławę. Ellese zaprezentowało innowacyjne spodnie narciarskie „Jet Pant” z wyściełanymi kolanami i zwężanymi nogawkami, a miłośnicy białych szaleństw szybko docenili wygodę tych rozwiązań. Pingwin Ellesse – pierwsze logo marki – wzbił się do lotu, choć na krótko. Servagio zaczął tworzyć również odzież do gry w tenisa i wtedy powstało słynne do dziś logo „semi palla” – połączenie piłki tenisowej i czubków nart.
Gdzieś już je widzieliście? Wielkie na całą pierś? Szerokie jak plecy? Krzyczące z każdej strony: ellesse! „Ellesse, kochani, to ja – wasz Leonardo – wymyśliłem logomanię. Pierwszy wrzuciłem duże logo na zewnętrzną stronę ubrania”. Można się tylko zżymać, że w ślad za pomysłem krawca z Perugii modowe marki uczyniły ze swoich klientów darmowe słupy reklamowe. Albo pozwoliły im manifestować zasobność portfela wielkością drogiego logo. I świat (np. streetwearu) podzielił się na obozy: jedni grają w drużynie Hugo Bossa, inni Lagerfelda. Inni pod nazwiskiem genialnego Cristóbala. Wyobrażacie sobie tę modową wojnę domową? Koszulka zamiast sztandaru. Banda Levisa versus Gucci Gang?
Lata 80. okazały się dla firmy złotą dekadą. Marka lśniła, brylowała i święciła triumfy. Znani i lubiani tamtych czasów reklamowali Ellesse swymi ciałami, nieraz bardzo dosłownie jak w przypadku Calendar Girls przeniesionych na papier obiektywami fotografów Playboya. To wszak czasy fitnessowego boomu i wszechopinającej lycry. Do portfolio marki dołączają kolejne wyśmienitości. Ubierana przez Ellesse Squadra Azzurri – włoska reprezentacja piłkarska – wygrywa mundial w Hiszpanii. W białej koszulce polo z „semi palla” na piersi młody Boris Becker wygrywa Wimbledon. Marka z Perugii sponsoruje również zespół Ferrari w wyścigach Formuły 1. Mało?
Ellesse stać na więcej. Z prawdziwym rozmachem udowadnia to podczas nowojorskiego maratonu w 1986 roku, ubierając 14 tys. jego uczestników. Sponsoruje również najlepszych narciarzy tamtych czasów: Marca Girardelli czy Jean-Luca Cretiera.
To piękne czasy dla Ellesse. Ale nic nie może przecież wiecznie trwać – o czym śpiewała Anna Jantar i o czym przekonał się Leonardo Servadio. Marka nie poszła śladami „swoich” wielkich sportowców, nie dotrzymała tempa konkurencji i została w tyle. Gdy Nike czy Reebok stawały się globalnymi korporacjami, włoska firma zaczęła tracić blask. Swoosh (logo Nike) i trzy paski grzały klientów mocniej niż słońce Perugii. Smutny upadek przypieczętowuje wykupienie marki przez brytyjską firmę Pentland za jedynie 20 milionów funtów. To koniec balu.
Arrivederci Ellesse.
SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
Wtedy w lumpie o tym wszystkim jeszcze nie wiem. Nie znam żadnego Leonardo, poza di Caprio i da Vinci. Ale znam Ellesse. Skąd, dlaczego, jakim prawem? Prawem wolnego rynku, podaży i popytu, prawem zachowania pędu wielkiego koła mody, które z niebytu wyniosło na szczyt zapomniane marki sportswearu: Champion, FILA, Kappa i właśnie Ellesse. Dlatego wiem, że ten kombinezon grzeje i jara. Nie jakimś byle płomyczkiem współcześniaków, którymi retro sentymenty zalały sklepowe półki. Grzeje ogniem wintydżu. Czuję w łapach i nawet bez zaglądania w metkę („made in Romania” – w tamtych czasach Europa Wschodnia i Bałkany były szwalnią Zachodu) wiem, bo widzę, że… tak, to jest wintydż.
Spokojnym krokiem, choć trudno o spokój, idę do kasy i kładę kombinezon na wadze. Wtedy pada jak wyrok: „osiemdziesiąt złotych”. Patrzę lumpenmamie prosto w oczy. Zapada dramatyczna cisza, sekunda wydłuża się w nieskończoność, zaczynam wstępnie rozumieć względność czasu, obliczać ile czego zmieści się w tych ośmiu dyszkach, a wtedy kobiecy głos oznajmia: „sprzedam to panu za trzydzieści”. Ta-dam!
Płacę, pakuję i wychodzę, choć w mojej głowie jakiś głos nadaje: po co ci to? Gdzie będziesz w tym chodził? Przecież nawet nie jeździsz na nartach. Powariowałeś? Wiesz, co możesz kupić za te trzy dychy?
Cicho tam.
To Ellesse. To wintydż.