Za dzieciaka nienawidziłem lumpeksów. Nie chodziłem do lumpeksów. Ale chodziłem w lumpach. Nosiłem je dzień w dzień, od stóp do głów. Urządzałem #thriftchallenge zanim to było modne. Jedyne co zmniejszało mój wstyd to myśl, że czasem na tych lumpach mam logo. No cóż… byłem tylko dzieciakiem.
Tym wpisem nie chcę wygrywać requiem dla bezguścia tamtych czasów, ani brać Was w sentymentalną podróż na prowincję światowej mody. Ten tekst to tylko wzruszająca historia małego, biednego chłopca, który przestał się wstydzić.
Nie no, żartuję. Piszę, aby pokazać Wam, jak zmieniał się społeczny odbiór lumpeksów. Jak zblakła z czasem wstydliwa etykietka, a jej miejsce zastąpiły nowe. Jak to, co kiedyś gryzło, zaczęło łechtać. A że najlepiej pokazywać na przykładzie – nie będę sięgał daleko – za taki niech posłużą moje doświadczenia.
Uświadomiłem sobie, że ubieram się w lumpach, gdzieś przed gimnazjum. Wcześniej miałem modę w dalekim dziecięcym poważaniu. Ja z lat 90. oraz inne chłopaki z podwórka, dbaliśmy tylko o to, żeby nasze ubrania za łatwo się nie darły i nie brudziły, w czym podzielaliśmy podejście rodziców. Mniej dziur i plam, to mniej kar i suszenia głowy. Co innego koszulki drużynowe. Te były świętością, wyjściowym strojem do wyjściowego składu na każdym podwórkowym meczu. Ja nosiłem Del Piero z Juventusu, sąsiad grał w Maradonie z reprezentacji. Każdy kogoś nosił. Jak dziś w dobie logomanii. Tylko zamiast Piero jest Pierre.
Szkolny pokaz mody
Dopiero w gimbazie na dobre zaczęła się szkolna rewia mody. Jakbyśmy nagle odkryli, że jesteśmy ubrani. Boleśniejsze było jednak odkrycie, że nasz ubiór może zadecydować o tym, czy będziemy lubiani. Daliśmy się zwieść ułudzie, która mówiła: jeśli lepiej, to tylko dlatego, że drożej. Każdy chciał być lepszy, a lepszy znaczyło bogatszy. Manifestowało się to marką. Metką. Logo.
Skąd to wziąć? Oczywiście nie z drogiego oryginalnego sklepu. Markowe ubrania brało się z „niedzieli”. Ze Świeba. Targowiska na nieczynnym dworcu. Plac Świebodzki ubierał wtedy tysiące mieszkańców. Na szczęście dla portfeli naszych rodziców, wtedy niewielu przywiązywało uwagę do autentyczności. Fejki nosiło się bez żadnej żenady. Wszyscy wiedzieli i prawie wszyscy mieli to gdzieś. Bo „prawie wszystkich” stać było tylko na fejki.
Zanim opowiem o tych, których było stać, wspomnę Wam o stylu męskim, który królował wtedy na szkolnych korytarzach. To był czas boomu na hip-hop. Zwłaszcza na polski rap. Mezokracja, Trzeci Wymiar, Hej Suczki i Teduniu – wszyscy oni wpływali na modę w mojej gimbazie. Najmodniejsze dzieciaki paradowały w skejtingu. Szerokie spodnie, im szersze tym lepsze. Clinici, Massy, Moro, prawie wszystkie z charakterystycznym paskiem na jednej nogawce. Z krokiem tak niskim, że skracał nogi do połowy. Do tego bawełniany teszert albo oversizowa hoodie, czapka z daszkiem i sportowy but. To był ficik, którym w mojej gimbazie zyskiwało się szacunek.
Jak pamiętacie, ja w tym czasie nosiłem lumpy. Nie chodząc do lumpeksu. Chodziła za mnie moja mama i przynosiła, co tam uznała za dobre. Możecie się śmiać, ale tak było, w tym wieku ubierała mnie kobieta. W mojej szkole z takich rzeczy się śmiano. Dzieciaki wtedy po prostu brały kasę od rodziców i w niedzielę gnały na Świeba. A jeśli dostały więcej, to w tygodniu szły do skateshopu. Ja w tygodniu dostawałem torby z lumpami. Czekałem, aż po pracy mama zaliczy jeszcze lumpeks i przyniesie torby-niespodzianki. Teraz nazywa się to „mystery box” – płacisz za pudło z tajemniczą zawartością.
Mama miała wolną rękę. Z jednym przykazaniem: łowić marki. Adidasa, Nike, Reebooka, Pumy, Levisy, Wranglery. O Clinicach nie było mowy, nikt nie wyrzucał Cliniców. Na moje nieszczęście marek również. (Na nasze szczęście dzisiaj jest inaczej. W lumpach wisi zatrzęsienie tamtego ortalionowego sportswearu, a to dzięki modzie na wintydż. Tylko brać i rwać). Nosiłem więc, co mi się spodobało i było możliwie blisko głównego nurtu. Mama dogadała się z właścicielką i mogła zwracać zakupiony towar. Normalnie w lumpeksach to nie działa. Kupując rzecz używaną, nie możesz zwrócić. Chyba, że właściciel ci pozwoli. Tamta pani pozwoliła i dziękuję jej za to i za zrozumienie dla moich dziecięcych wstydów. O wiele łatwiej szedłby połów, gdybym pojawiał się na miejscu, ale nie mogłem. Nie mogłem się narażać na takie niebezpieczeństwo.
Gdyby ktoś z mojej szkoły zobaczył, że wchodzę do lumpeksu, pomyślałby, że ubieram się w lumpeksie. W dziecięcym mózgu to nowina trudna do utrzymania w tajemnicy. Wieść rozniosłaby się po szkole. Od tamtej pory wszystkie moje ubrania, nawet jeśli kupione w oryginalnych sklepach, w oczach moich kolegów uchodziłyby za lumpy. Byłby to oczywiście powód do śmiechów, kpin i ogólnej beki. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie będąc przewodniczącym szkoły.
Kiedyś udało mi się przekonać mamę, że potrzebuję oryginalnej, markowej, sportswearowej (wtedy nie znałem tego słowa) rzeczy, ubrania, cokolwiek. Wybór padł na granatową bluzę z polaru, wkładaną przez głowę, z białym pasem na piersiach, a na nim wyhaftowanymi trzema paskami i magicznym słowem ADIDAS. Oczywiście włożyłem go w poniedziałek, gdy jak co tydzień szkolne korytarze zmieniały się w pokaz mody świebodzkiej. Ku mojej dziecięcej rozpaczy tego dnia nauczyciel historii miał na sobie dokładnie ten sam polar.
Jak możecie się domyślić, polar był spalony.
Później wpadały jakieś targowe fejki, które żyły przez kilka prań, a potem zaczynały umierać. I tylko ja decydowałem, ile trwa agonia, kiedy trzeba to przerwać. Nadal jednak stały dopływ ubrań docierał do mojej szafy z lumpów. Nikt o tym nie wiedział. Bo nikt nie mógł spojrzeć na mój strój i powiedzieć, że jest z lumpeksu. Moja mama ma oko do szczegółów. Długo sprawdza i wie co sprawdzać. Ubrania, które wybierała, musiały wyglądać jak nowe, bez śladów znoszenia. Jeśli coś miało na piersi aligatora, swoosha, czy trzy paski, ale zmechacony i poplamiony kołnierzyk, nie wpadało do wora. Niestety moja mama nie chodziła do gimnazjum. Wyglądałem więc schludnie, „nowo”, ale nie stylowo. Zwykło.
W tym czasie świat wciąż się zmieniał. Rosła moda na sieciówki. W 2001 roku otwarto Galerię Dominikańską, pierwszą mekkę amatorów fast foodu, fast fashion i wolnego od szkoły. Haendemy i Zary zaczęły przejmować prestiż od skejtingu, który z czasem wycofał się w niszę ustępując szkolny tron Jej Wysokości Królowej Mody Światowej – Fast fashion. Oczywiście mało kto wiedział, co to jest sandblasting, czy bromometan. Piękna maska mocno się trzymała, a galeriane marki znaczyły wartość, styl i props.
Kto nie ryzykuje, nie nosi lumpów
Wtedy, kończąc gimnazjum, dostąpiłem zmiany. Nie, wcale nie przestałem się wstydzić. Zacząłem ryzykować. Umawiałem się z mamą, że do niej dołączę, gdy będzie już w lumpeksie. Szedłem więc niepozornie, jak zwykły dzieciak, który gdzieś tam idzie, kopać piłkę, czy skakać po murach. Szedłem wzdłuż długiego białego bloku z wielkiej płyty, by nagle ni z gruchy, ni z pietruchy odbić w bok, po schodkach truchtem w dół i przez drzwi do środka. Do lumpa.
Tam byłem już bezpieczny. Szansa, że zobaczy mnie tu ktoś ze szkoły drastycznie malała. W lumpie była moja mama, właścicielka lumpeksu i zwykle kilka starszych kobiet. Miałem dział męski tylko dla siebie. Szybko odkryłem, że to lepsze niż przeglądanie maminych toreb. Teraz ja tworzyłem torby. Wieszak po wieszaku przekładałem z prawa na lewo nieposortowane lumpy, szukając sieciówki. Z rzadka trafiałem na jakieś haendemy czy adidasy. Prawdę mówiąc wtedy nie miałem pojęcia o modzie, o trendach. Z pomocą przy wyborze przychodziła mi mama.
Dopiero na studiach, po podjęciu pracy w sklepie z modą, zacząłem ogarniać. Wtedy dopiero wizyty w lumpeksach stały się przyjemnością. Wiedziałem, czego szukać, co jest modne, albo wartościowe dzięki jakości lub marce. Co dobrze leży, a co nie. Co do czego pasuje. Zacząłem wybierać się do sklepów z modą używaną już bez uskuteczniania podchodów. Wraz z kumplami ze studiów staliśmy przed wyborem: dobrze się bawić, czy dobrze wyglądać? Metka w sieciówce mówiła nam, ile mniej w tym miesiącu wypijemy, zjemy i wytańczymy. Ratunek przychodził z lumpeksu. Szybko odkryliśmy, że buszowanie w second-handach to również świetna zabawa. Wynosiliśmy z nich kilogramy śmiechu. Wtedy właśnie po tylu latach mordęgi przestałem wstydzić się lumpów. Wtedy się uwolniłem.
Wolność lumpowania
Wiesz, czym jest wstyd? Oczywiście, że wiesz. Kto nigdy się nie wstydził? Kogo nigdy nie zalała fala żenady na wspomnienie kompromitującej sytuacji? Wstydzimy się zawsze przed kimś. Przed sobą albo przed innymi. Dokonujemy w głowie porównania i odkrywamy bolesną prawdę, że czegoś nam brakuje. Odczuwamy strach przed krytyką i odrzuceniem. Przeczytałem kiedyś, że wstyd uruchamia w mózgu obszary odpowiedzialne również za uczucie głodu. Mechanizm ten pochodzi z czasów, gdy jako gatunek zeszliśmy z drzew i w niebezpiecznym środowisku tylko przynależność do grupy gwarantowała nam przetrwanie.
Dziś nie musisz się wstydzić. Ubieranie się w lumpeksach może być powodem do dumy. Odszedł do lamusa obraz second-handów wypełnionych po sufit zniszczonym i śmierdzącym towarem. Dziś sklepy z odzieżą używaną to biznes bez kompleksów, za to z ambicjami konkurowania z branżą mody nowej. Dziś kupowanie w lumpeksach nie oznacza, że nie stać cię na sieciówki, ale że stać cię na rezygnację z fast fashion. Ludzie, których spotykam i z którymi rozmawiam o lumpeksach, nie oblewają się rumieńcem. Nie szukają wymówek ani usprawiedliwienia. Otwarcie przyznają, że noszą odzież używaną z powodów ekologicznych. Z zamiłowania do mody dawnej. Z potrzeby dostarczania sobie pozytywnych emocji związanych z szukaniem i znajdowaniem. Łapią za klapę marynarki i mówią: „to mam z lumpeksu”. Wskazują na sweter i z uśmiechem satysfakcji rzucają: „10 złotych, 100 procent kaszmiru”.
A ja pytam ich: „nie wstydzisz się noszenia lumpów”? Choć wiem, że nie mają najmniejszych powodów, żeby wstydzić się czegoś, co jest dobre. Dla ich kieszeni, dla środowiska, dla wyglądu. Walka ze wstydem jest jak walka z potworem z dzieciństwa. W pewnym momencie z tego wyrastasz i zdajesz sobie sprawę, że potwór był tylko w twojej głowie.