Wybyłem na wywczas do Zakopca. Planowałem afirmację przyrody, kontemplacje w górskich samotniach, wewnętrzne wędrówki, a wyszły lumpy i poławianie takiego sztosa, że ja nie wiem.
Kojarzycie historię Hobbita? Tak, tego na owłosionych stopach, małego szpenia, Bilbo mu było, co wykradł największy skarb złego smoka – kamień zwany „Sercem góry”? To byłem ja. Tylko zamiast smoka na straży stała lumpenmama, górą był lumpeks „Szperaczek”, a skarb znalazła moja żona. I niczego nie trzeba było wykradać. Wystarczyło dziesięć złotych.
Ale od początku. Takie już mam zboczenie (a może fetysz), że gdzie się nie wybiorę, tam węszę za lumpeksami. Gdy więc wypluła nas wreszcie Zakopianka, odpaliłem swój lumpradar, ustawiony na wysoką czułość i rozpocząłem skanowanie. Z nosem wbitym w szybę autokaru łowiłem wzrokiem szyldy i witryny mijanych świątyń i kapliczek kapitalizmu. „Pierogi u zbója”, „pokoje u wuja”, „patyk na wacie”, „wszystko piękne, ładne, tanie”… Światowe marki po sąsiedzku z cepelią i odpustem. Walił po oczach bling taniochy, którą owszem możesz kupić, jeśli cię stać. A kogo nie stać, jak to tanie? A więc smutniałem tak w środeczku na widok każdego kolejnego straganu z tekstyliami, głowiąc się tylko, który to krąg modowych piekieł?
Promyczek nadziei błysnął pod koniec drogi i mogłem wreszcie zaraportować w dzienniczku podróży, że kontakt nawiązano. Obiekt: lumpeks „Jedynka”. Zadanie: zbadać. Cel: znaleźć pamiątkę.
To tyle, jeśli chodzi o metodyczne podejście, bo w Tour de Lump rzuciliśmy się na sapera. Bez rozeznania i przygotowania, biorąc za przewodnika koniec języka i gorącą wiarę, że to zwykli ludzie wiedzą najlepiej, gdzie lumpy dają, a już najwięcej wiedzą same lumpenmamy.
No i poszliśmy.
Następnego dnia w „Jedynce” lump śmiał mi się prosto w ryj, podsuwając zwyklackie angielskie sieciówki i rzadką mierzwę już po kilku przebraniach. Co potwierdziło tylko pytanie stałych bywalczyń, fundamentalne i filozoficzne: „kiedy nowa dostawa”? Nie-wia-do-mo! Nim wyszliśmy z pustymi rękami, zapytałem śmiertelnie znudzonego lumpendady, gdzie tu jakiś inny lumpeks? Gość pokierował nas do „Szperaczka” i za to jestem mu dozgonnie wdzięczny. Bo właśnie w „Szperaczku” przy ul. Chramcówki 30 znaleźliśmy największy skarb Zakopanego. Serce góry. Święty graal. Holy shit!
„Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu” – nigdy nie sądziłem, że zacytuję tu kiedyś Paulo Coehlo. Ale wtedy w Zakopcu uwierzyłem, że jest zupełnie na odwrót. Im bardziej się starałem, im bardziej chciałem, tym gorsze lumpy wpadały mi pod rękę. Szukałem jak opętany, sztuka za sztuką, zaglądałem nawet na dział damski! Wciąż jednak prześladował mnie pech. Zaliczałem lump po lumpie i dalej zero w koszyku. Zdarzały się trafy nawet-nawet, ale… albo coś już miałem tylko lepsze, albo nosiło wadę nieukrytą. Nie do przeoczenia, nie do naprawienia. Wtedy boli najbardziej. Czasem tak bardzo, że postanawiasz to gówno uratować. Otóż nie tamtym razem. Miałem przecież jedną walizkę. Nie chciałem przywieźć drugiej, a tylko pamiątkę, coś co będę nosił, nosząc w głowie, że to z Zakopca.
No i dostałem. Coś o wiele lepszego. Wspomnienie połowu, które zostanie w moje pamięci na długo.
Uważaj teraz. Wchodzimy do Szperaczka. Lumpeks jak lumpeks. Wieszaki obwieszone towarem, nie za gęsto, tak w sam raz. Pytam lumpenmamy o „dział męski”. Podążam za ruchem jej głowy, rzucam okiem i cóż… nie wróżę sobie sukcesu. Wzdycham i zabieram się do przeglądania. Zaczynam od marynarek, z którymi romansuję od dłuższego czasu. A tam same rozczarowania: sieciówczaki z kto wie jak bardzo naściemnianym składem, żadnego wintydżu, nie mówiąc już o wełnach luksusowych. Bryndza.
Zniechęcony wodzę wzrokiem za Sylwią, która już zdążyła wypełnić koszyk. Wtedy dostrzegam w jej uśmiechniętych oczach ten błysk świadomości, że trafiła na złoto. Och, uwielbiam to spojrzenie. Pokazuje mi piękną kamizelkę obsypaną kolorowymi liśćmi. I metkę z marką. Śmieję się jak głupi, by nie zapeszyć, bo to zbyt piękne. Zbyt wiele szczęścia naraz. Jaki kredyt u Losu właśnie zaciągamy, trafiając na taki skarb? Poza tym głęboko wewnątrz pragnę, by przysłowie stało się ciałem, i głupi ja miał to właśnie szczęście.
Dobra, dwa oddechy i do roboty. Najpierw sprawdzam, czy nie podróbka. Gnam palcami do metki produktowej na bocznym szwie. Wygląda legitnie. Potem oglądamy szwy, cały materiał kawałek po kawałku, obracamy przed oczami perłowe guziki, odczytujemy nazwę marki wygrawerowaną na zamku błyskawicznym i już wiemy… o tak, wiemy, że bierzemy.
(Internet podpowiedział nam później, że taką jedwabną kamizelkę marki Hermes można kupić za kilka tysięcy złotych.)
Tak właśnie. HERMES. Wyszperaliśmy Hermesa.
(Hermes to luksusowy francuski dom mody powstały w pierwszej połowie XIX wieku w Paryżu. Od wielu lat w światowej czołówce marek projektanckich.)
Wyszedłem na miękkich nogach, rozedrgany od emocjonalnego koktajlu, który wypiłem za zdrowie „Szperaczka”. Radość, ekscytacja, niedowierzanie, duma i pewność, że ta gwiazda świecąca gdzieś nade mną jeszcze nie zagasła. Czułem również, że w Zakopanem nic lepszego już nie znajdziemy. Połów skończony, perły wybrane. Nadal jednak tkwiła otwarta niczym rana sprawa mojej pamiątki z wakacji. Co przywiozę sobie z gór? Przecież nie „lokalne” wyroby góralskiego rzemiosła tekstylnego, do których nie miałem żadnej pewności, czy lokalne w ich przypadku nie oznacza chińskiej prowincji. Lumpenmama ze „Szperaczka” wlała w moje serce odrobinę nadziei, dzieląc się namiarami na trzy kolejne second-handy zrzeszone pod jakże bezpośrednim szyldem „Lumpex”.
W pierwszym znów górą moja żona. W drugim remis. Nikt nic. W trzecim zaś lumpie – lumpie ostatniej szansy – czekała na mnie nagroda pocieszenia. Najpierw myślałem, że będzie nią błękitna lniana koszula, z której koniec końców zrezygnowałem. Jak się potem okazało, była damska, ale szyta jak na chłopa, tylko marka kobieca. Wziąłem za to szary sweter z wełny merino, z sieciówki co prawda (Massimo Dutti), ale najlepsze w nim to półgolf. Brakowało mi takiego w mojej kolekcji golfów. Bez szału. Ale to przecież nie ja byłem bohaterem tamtego dnia. A złoty medal i tak zostaje w rodzinie.