Historie, Nowości

LUMPY PO BERLIŃSKU

„Skandynawska odzież używana”, „Odzież używana z Niemiec” – dumnie głoszą w Polsce szyldy i witryny lumpeksów, kusząc klientów zachodnią jakością. A czym kuszą zachodnie secondhandy? Kogo ubierają? Postanowiłem to sprawdzić. Za cel pierwszej zagranicznej wędrówki szlakiem lumpów obrałem Berlin.

W Polsce nadal pokutuje przekonanie, że w lumpeksach ubierają się ludzie, których nie stać na nowe ubrania, głównie emeryci i studenci. Ci pierwsi dlatego, że czasy powojenne i komuna przyzwyczaiły ich do noszenia „po kimś” i kombinowania w kwestii garderoby, a ci drudzy dlatego, że mają ważniejsze wydatki – imprezy i podróże. Tak więc lumpeksy to przykra konieczność, w żadnym wypadku hobby, czy składnik stylu życia. To element miejskiego krajobrazu w krajach na dorobku. To wybór tych, którzy nie mają wyboru.

Czego więc szukam w stolicy najprężniejszej europejskiej gospodarki? W kraju Zalando i Hugona Bossa? Czy moja podróż już u samych założeń zawierała wadę, bo pojechałem szukać wody na pustyni? Nic-bardziej-mylnego.

Druga ręka rynku

Po kilkugodzinnej podróży autokarem wylądowałem we Wschodnim Berlinie. W dzielnicy Friedrichshain-Kreuzberg, która równie dobrze mogłaby znajdować się na Księżycu, bo jej pozytywnie odklejeni mieszkańcy lekko stąpają po ziemi. Z tą różnicą, że atmosfery tam nie brakuje. Jest gęsta i wszędobylska, składa się z woni kebaba w ostrym sosie, zapachu marihuany, śmiechu, śpiewu i muzyki, którą gra się na ulicach, albo rozprowadza w przenośnych boomboxach, zupełnie jak w latach dziewięćdziesiątych w Polsce, gdy powszechniejsze stały się kaseciaki.

Wcześniej miałem dość mgliste wyobrażenie o tym miejscu. Tyle, ile usłyszałem od znajomych: Hipsterburg, etniczny tygiel, gniazdo kontrkultury. Dopiero później poczytałem o historii dzielnicy. A historia jej nie oszczędzała. Podczas II Wojny Światowej ta część Berlina należała do najbardziej zniszczonych. Widziałem obrazki znane mi z Wrocławia i Warszawy: stara kamienica stojąca na pustym placu jak wycięty kawałek tortu. Gdzieindziej dziura w gęstej zabudowie jak po wyrwanym zębie. Wojna nie jest oryginalna, wszędzie zostawia te same pamiątki.

Ale dość o ludzkiej głupocie. Więcej napatrzyłem się tam na dowody ludzkiej pomysłowości, zwłaszcza w kwestii mody. Już pierwszego wieczoru wraz z żoną wybraliśmy się na spotkanie ze znajomymi. Gdy przed wyjazdem wyszukałem w mapach Google’a okoliczne (dla hotelu, w którym zamieszkaliśmy) second-handy, na mapie zaroiło się od znaczników. Pomyślałem sobie wtedy: Przemo, nie planuj, idź na żywioł, daj się zaskoczyć. Ruszyliśmy więc ulicą Karola Marksa (tu pierwsze zaskoczenie) i przy stacji metra Frankfurter Tor dojrzałem (co nie było trudne ze względu na wielkość) szyld z jakże miłymi dla moich krótkowidzących oczu słowami: second-hand. Zaraz potem wbiłem nos w telefon i okazało się, że zamykają za kwadrans. A więc lumptorpeda: wpadamy, latamy i nagrywamy.

Taa… wtedy nie wiedziałem, że obskurna fasada budynku skrywa cztery piętra pełne lumpów.

Sieciówka

Ten lumpeks należy do międzynarodowej organizacji „Humana People to People”, która od lat w sieci własnych hurtowni i sklepów handluje odzieżą używaną, aby wspierać rozmaite akcje humanitarne i ekologiczne. Rozwijają edukację w krajach afrykańskich poprzez szkolenie nauczycieli, a także lokalną produkcję rolną dzięki inwestycjom w technologię i budowę miejsc pracy. Mają również swój wkład w walkę ze zmianami klimatu i ogólnym zaśmieceniem przyrody poprzez promocję odzieży z recyklingu. Jeśli chcecie ich wesprzeć, możecie odwiedzić ich lumpeksy również w Polsce, niestety na razie tylko w Warszawie i w Łodzi.

Ten przy Frankfurter Tor zaskoczył mnie rozmiarami, ale dopiero podczas drugiej wizyty następnego dnia mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Jak wszystko na świecie ma swoje plusy i minusy:

Plusy:

  • Przestrzeń i ilość lumpów. Potrzeba by całego dnia, aby przejrzeć wszystko.
  • Czysto, nie śmierdzi, mało tzw. szmat, czyli lumpów tak zniszczonych, że nic im nie pomoże.
  • Lumpy podzielono na piętra (panie, panowie, dzieci, książki+kasety+winyle), na części garderoby (koszule, spodnie, t-shirty itd.) oraz ułożono kolorystycznie.
  • „Wyspy” tematyczne: m. in. dział militarny, gdzie wiszą uniformy wszelkiej maści od moro po feldgrau, czy dział ślubny z sukniami oraz smokingami i surdutami (są nawet fraki!).
  • Można wchodzić ze zwierzętami.
  • Dużo przymierzalni, pracowników i ochrony (klipsy+kamery).
  • Sporo „magic boxów” z drobiazgami za drobne.
  • Długo otwarte, również w sobotę.
  • Co najlepsze (a co mnie najbardziej zaskoczyło) osobne piętro z segregacją na dekady. A tak! Lata 70, 80, 90 i lumpy pogrupowane ze względu na stylową przynależność. Idealne miejsce dla tych, którzy szukają stroju na imprezę „w latach…” bądź na bal przebierańców.

A teraz minusy:

  • Mało perełek markowych. Ze względu na ilość towaru ten lumpeks musi być ofiarą zawodowych poławiaczy, którzy polują na metki. Chcesz ich ubiec – czekaj na dostawę, wstawaj skoro świt i stój w kolejce. A potem walcz.
  • Dużo zwykłych ubrań pasujących do normcore’u – stylu w którym dominuje zwyczajność i beznamiętne podejście do mody.
  • Przez swój układ i porządek buszowanie w tym lumpeksie może odebrać przyjemność tym, którzy lubią wydobywać skarby ze zwałów „niczego”

Co mnie najprzyjemniej zaskoczyło, to ludzie, których tu zobaczyłem. A potem już przez cały wieczór nie mogłem oderwać od nich oczu, idąc uliczkami Friedrichshain.

Stylówka to (nie)wszystko

Friedrichshain jest tak różnorodna jak jej moda uliczna. Na skwerach, chodnikach, w ogródkach piwnych pełno tu podróżników w czasie, ubranych jakby byli już gotowi do kolejnej misji w latach 60 czy 70, tylko muszą jeszcze dopić piwo. Nawet krótki spacer kilkoma ulicami zmienia się w przegląd modowych stylów. Sporo tu ludzi ubranych w grunge, dużo noszonego wintydżu rodem z szafy dziadków. Inni znowuż wyglądają, jakby dali właśnie nogę z planu zdjęciowego filmu noir. Można spotkać ludzi ubranych w subkulturowe uniformy (punk, reggae, metal), ale bez przesady i nadęcia.

Czuć jednak, że nad tą stylową nonszalancją, pozornym buntem przeciwko lookbookowym trendom dominuje koncepcja. Pomysł. Szaleństwo kontrolowane. Dużo tu bowiem handmade’u, patchworku i personalizowanych ubrań. Widać, że to przemyślane stylizacje, czerpiące z różnych stron modowego świata, nawet z odległej krainy kiczu. Przyjemnie się oglądało tę wolność wyrażania siebie poprzez strój w miejscu, które tak ciężko doświadczyły dwa totalitaryzmy.

Nie myślcie tylko, że odjechana stylówka to domena ludzi młodych. Na jednej ze stacji do metra wsiadła starsza pani ubrana w męski smoking, białą koszulę i czerwoną muchę. I nie było to wcale wieczorową porą.

Innego modowego freaka spotkałem w lumpeksie w pobliżu Alexanderplatz. Gdy go zobaczyłem, pomyślałem sobie: oho, zaczęło się. Ktoś gra w Jumanji. Gość wyglądał, jakby właśnie nawiał ze środka dżungli. Gdyby żył w czasach pierwotnych, uchodziłby za świetnego myśliwego, sądząc po ilości zwierzęcych printów: cętki różnej maści, zebra, do tego futrzane bolerko i niebanalna siwa broda.

(Nie pokażę Wam zdjęcia z nim, żebyście nie skradli jego stylówki. Kto ogląda moje instastories, mógł go zobaczyć w naturalnym środowisku, jak poluje w lumpie na kolejne smakowite kąski.)

Wintydż jest wieczny

Inna ważna część berlińskiego rynku drugiej ręki to vintage store’y. Miejsca z wyselekcjonowaną modą używaną, której właściciele kierują produkty do wybranych odbiorców. To już nie lumpy dla każdego. Raz: ze względu na styl, dwa: z powodu ceny. Lumpy w takich miejscach są droższe. Nieraz potrafią kosztować więcej niż nowa odzież. Mają też więcej do zaoferowania: historię i unikalność.

Ogromnym plusem vintage store’ów jest ich wystrój. Pełno w nich staroci, stylowych rupieci, pamiątek – wszystko według pomysłów właścicieli, którzy nieraz sami stoją za kasą i służą pomocą. Ten, który znaleźliśmy na Falckensteinstraße, reklamowały stylowe lumpy – obwieszona była nimi fasa budynku. Stąd trudno znaleźć dwa takie same vintage store’y. Choć i to się zmienia, bo powstają i rozrastają się również sieciówki jak np. PICKNWEIGHT, która w samym tylko Berlinie ma pięć sklepów.

Obwoźny handel lumpem

Pod koniec dnia po intensywnym zwiedzaniu lumpów postanowiłem razem z żoną i przyjacielem, zwiedzić Berlin, który drukują na pocztówkach: słynne i kultowe miejsca, m.in. Alexanderplatz, Bramę Brandenburską, czy Bundestag. Przyznam, że mieliśmy już dosyć lumpów. Jak się okazało, lumpy nie miały dosyć nas.

Spacerując po Wyspie Muzeów, przechodząc przez most na Sprewie trafiliśmy na… lumpwagon. Stał sobie jakby nigdy nic za tło mając neobarokowy gmach Muzeum im. Bodego. Uwijało się przy nim dwóch sympatycznych gości, mówiących po polsku. Jak się okazało jeden z nich o aparycji Papcio Chmiela, znawca artystycznej bohemy Berlina (zwłaszcza tej o polskich korzeniach), miłośnik jazzowych festiwali, a przy tym posiadacz niebanalnego wąsa, związany jest ze środowiskiem filmowców. A towar, którym handlowali, pochodzi z likwidowanych garderob niemieckich telewizji.

Nie mogłem niczego od nich nie kupić. Byli jak przybysze z obcej planety. W otoczeniu zabytkowych gmachów bez kompleksów puszczali w świat modowy wintydż. Nabyłem od nich na pamiątkę wzorzystą koszulę i wełniany płaszcz z futrzanym szalowym kołnierzem. I serię anegdotek, którymi sypali na zmianę, szybciej niż ja przeglądałem ubrania. A wierzcie mi – przy lumpach się nie ociągam.

Na wschód

Tak dobiegła końca nasza wycieczka po berlińskich second-handach. Wróciłem naładowany pozytywną energią i podniesiony na duchu. Wszystko dzięki ludziom, których tam spotkałem, i miejscom, które odwiedziłem. Może jestem niepoprawnym optymistą, ale wierzę, że podobne widoki wkrótce cieszyć będą moje oczy również w Polsce. I także w moim mieście zobaczę więcej młodych ludzi, którzy nie tylko kupują modę używaną, ale odwiedzają lumpeksy dla zabawy, wygłupów, paru zdjęć czy filmików – dla miłego spędzenia czasu.

Żadnego przemykania ukradkiem między stojakami. Rozglądania się przed wejściem do lumpeksu i sprawdzania, czy przypadkiem ktoś znajomy nie zobaczy. Żadnego odium, żadnego dźwigania wstydu, tylko zabawa, kreatywność, dobry interes i poczucie przysłużenia się środowisku naturalnemu.

Dlatego nie zwalniam! Wierzę, że także w Polsce odejdzie do lamusa wyobrażenie o śmierdzących, brudnych lumpeksach. Zastąpią je klimatyczne vintage store’y i second-handy przyjazne klientowi, z licznymi przymierzalniami, posortowanym towarem i uprzejmą obsługą. A kupowanie w lumpeksach nie będzie wstydem, lecz chlubą. Dowodem otwartości umysłu i ekologicznego podejścia do życia.

Czego Wam i sobie życzę.

Tak wyglądało otwarcie vintage store’u PICKNWEIGHT w Berlinie.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments