Jeśli ktoś narzekał na nudę dziejową, to teraz może napatrzeć się do woli. Świat zmienia się na naszych oczach, moda również. Wielkie koło trendów jednych wynosi w górę, innych strąca. Spektakularnym zwycięzcą roszady ostatnich czasów została maseczka.
Dawno żadna inna część garderoby, dodatek czy akcesorium nie rozpoczęło swojej modowej kariery z takim przytupem. A wszystko bez olbrzymich nakładów finansowych na marketing, bez influencerów powtarzających jak echo ostatni krzyk mody. Owszem maseczka gdzieś tam sobie była w tle. Czasem nawet błysnęła na twarzy Billie Eilish podczas rozdania nagród Grammy, albo w kolekcjach projektantów, np. Fendi, Off-White, czy Masha Ma. Nie sądzę jednak, aby modowi dyktatorzy nawet w najdziwniejszych swoich snach przypuszczali, że nagle zaczniemy masowo nosić maski. Do korporacyjnego dresscodu, do streetwearowych stylówek, do każdego niemal outfitu, w którym pilna potrzeba wygna nas z domu. A jednak, skoro spełniają się sny, mogą też i koszmary. Wiele wskazuje na to, że będziemy musieli przyzwyczaić się do noszenia maseczek. Aby lepiej poznać przeciwnika, przedstawię Wam historię maski i różne kulturowe konteksty zakrywania twarzy. Dodam tylko, że artykuł ten nie ma aspiracji naukowych. Ot garść ciekawostek, które może osłodzą Wam gorzki przymus noszenia maseczki.
… AKTORAMI MASKI
Samo słowo „maska” przywędrowało do polszczyzny z Francji, gdzie „masque” oznacza „nakrywanie w celu schowania lub ochrony twarzy”. Oczywiście pomysł jest o wiele starszy. Najstarsze maski szamańskie mają niemal 30 tysięcy lat. U zarania dziejów służyły ludzkości w celach religijnych i obrzędach o charakterze magicznym. Zakładane były podczas rytuałów, tańców i opowiadań. Stąd prosta droga zaprowadziła je do teatru i sztuki.
Z europejskiego podwórka najlepiej kojarzymy maski greckiego teatru antycznego. Pomysł ich użycia na scenie nie tylko wywodził się z obrzędów religijnych (jak sam teatr), ale miał również walor praktyczny. Widz siedzący w odległych rzędach amfiteatru łatwiej mógł poznać, która z postaci weszła na scenę oraz rozeznać się w emocjach bohaterów. („Spójrz, Penelopo, znowu ten smutas, och, jak ja nie lubię lamentacji”). Podobne ułatwienia serwował odbiorcom japoński teatr nõ (jedna z najstarszych sztuk scenicznych na świecie) z tym, że w grę wchodził jeszcze aspekt kulturowy. W tamtych czasach w Japonii z dużą rezerwą podchodzono do mimiki; mniej ufano emocjom oddanym przez twarz. Mina wypisana na masce rozwiewała wątpliwości, stawała się jednoznacznym symbolem. Nie trzeba się głowić, czy to uśmiech Giocondy czy raczej fortuny.
Z problemem zgoła odwrotnym będziemy musieli się teraz zmierzyć my – ludzie Zachodu, nauczeni, że twarz posiadająca 43 mięśnie i zdolna wykonać do 10 tysięcy grymasów jest zwierciadłem wewnętrznych przeżyć. Trudniej przejdzie nam przez gardło (jeśli nie mamy w zwyczaju rzucać słów na wiatr) konkluzja, że ktoś ma coś wypisane na twarzy. W bezpośredniej rozmowie raczej nie przyjdą nam z pomocą emotikonki. Będziemy musieli zaprząc do pracy więcej słów i gestów. Jak teraz pokazać naszemu rozmówcy, że się do niego uśmiechamy? Dodawać didaskalia? Puszczać oko albo robić umówiony znak-sygnał czapką?
(PROTIP: Jeśli chcesz, aby Twój uśmiech był widoczny pod maską, serwuj uśmiech autentyczny, tzw. uśmiech Duchenne’a, który poza mięśniami jarzmowymi, dźwigającymi kąciki ust, aktywuje również mięśnie okrężne oka. Twój rozmówca zauważy drobne zmarszczki wokół oczu i już będzie wiedział, co kryjesz pod maseczką. Wierz lub nie, ale jesteśmy tak zaprogramowani, żeby odróżniać uśmiech autentyczny od społecznego – ruch samych ust – mało tego, ten pierwszy postrzegamy jako szczery).
NIECH ŻYJE BAL!
Paradoksalnie maski teatralne zakrywając twarz odsłaniały ją. Stanowiły sceniczny środek wyrazu, informację o zwiększonym społecznym zasięgu. Inaczej było w przypadku kolejnego przykładu, o którym Wam opowiem. Pewnie go znacie, już kiedyś widzieliście, bo stał się symbolem karnawału. Mowa o kolombinie – półmasce, która zakrywała jedynie górną część twarzy.
Narodziła się w Wenecji w czasach, gdy społeczeństwo tej kupieckiej republiki dzieliły silne cenzusy majątku i pochodzenia. Jeśli więc przyszedłeś na świat w dzielnicy plebsu, byłeś właściwie skazany na dokończenie żywota bez większych szans na materialną poprawę losu. Żyłeś wśród plebsu i jak plebs umierałeś. Jedyne bogactwo jakiego doświadczałeś to wszy i pasożyty. Łatwiej byłoby Ci uwierzyć w kulistość Ziemi niż w awans społeczny. Jako bogaty patrycjusz także żyłeś w swojej bańce. Obracałeś się w małym gronie socjety, otoczony jak murem społecznymi wymaganiami. Tego Ci nie wypadało robić, tamtego po prostu nie wolno było. Wypady do tętniących życiem, ale biednych rejonów miasta? Zapomnij, jesteś patrycjuszem, a nie jakimś śmuszem. Musisz trzymać fason.
To oczywiście prowadziło do licznych buntów i tarć społecznych. Wtedy na scenę wstąpiła wenecka maska jako lek na nieznośny ciężar bytu. Władze miejskie zezwoliły na okres zabaw przed Wielkim Postem ukrywać swój status społeczny pod maską i strojem. Taki gest trafił w serca nie tylko biedaków, ale także elit.
(I dziś przebieranki mają tę moc. Nieraz bardziej się zamartwiamy ewentualną oceną stroju codziennego, niż np. kostiumu na Halloween czy bal karnawałowy. Jechałem kiedyś tramwajem na pochód juwenaliowy, mając na sobie strój hiszpańskiej Inkwizycji ze skeczu Monty Pythona – długa czerwona sukienka, koronkowa spódnica w roli pelerynki oraz czerwony kapelusz z szerokim rondem. I co? Pełen luz, choć wiedziałem, że żaden z pasażerów się tego nie spodziewał).
Tak oto zaczęła swoją karierę kolombina. Jej nazwa pochodzi od imienia sprytnej, wesołej służącej, ukochanej Arlekina z włoskiej komedii dell’arte. Maski te robiono ze skóry, drewna, ale także z porcelany, czy masy szklanej. Z czasem zaczęto je ozdabiać kamieniami szlachetnymi, złotem, dzwoneczkami i piórami. Zarówno w wersji basic jak i premium strzegły anonimowości posiadacza. Nie wyrażały emocji, a jedynie gotowość do włączenia się w wir karnawału. Zrównywały stany, pozbawiały nazwisk i tytułów, a przede wszystkim pozwalały uniknąć konsekwencji zabawy. Nie bez powodu na początku XVII w. wprowadzono dekret zakazujący mężczyznom przebierania się za kobiety i odwiedzania żeńskich klasztorów. Nie wolno było również wchodzić w przebraniu do niektórych miejsc (np. kościołów i restauracji) oraz nosić pod peleryną jedynie stroju Adama. Karnawał jak internet udowodnił, że anonimowość to nie tylko wielka moc, ale i wielka odpowiedzialność. Pod maską nadal było się człowiekiem.
Pisząc ten artykuł w tych dziwnych czasach, nie potrafię nie wspomnieć o innej masce, która trafiła do repertuaru masek karnawałowych nie ze scenicznej komedii, ale z realnej tragedii milionów ludzi. Panie i Panowie, przed Wami Dottore!
DOKTOR PLAGI, JAK MNIEMAM?
W połowie XIV wieku przetoczyła się przez świat jedna z największych zaraz – Czarna Śmierć, dżuma, która zabiła według różnych szacunków od 75 do 200 mln ludzi, a kontynent europejski pozbawiła ok. 40% ludności. I wcale nie było to jej ostatnie słowo, choć najdonośniejsze. W późniejszych czasach pałeczka dżumy wracała, lokalnie dotykając miasta i regiony, które gościły jej cichych emisariuszy – szczury oraz pchły.
Ludzie średniowiecza i początków nowożytności właściwie pozostawali bezbronni wobec choroby. Kwarantanna (nazwa pochodzi od 40 dni odosobnienia, jakiemu poddawano w Republice Raguzy nowoprzybyłych) owszem spełniała swoją rolę, ale brakowało społecznych i politycznych mechanizmów do objęcia nią większych ognisk epidemii. Kupiec nie mógł zdalnie handlować suknem, a szewc, kowal czy kołodziej wysyłać swoich produktów do paczkomatu. Żyło się, chorowało i umierało, próbując ugryźć temat z innej strony. Skoro nie można leczyć, warto dowiedzieć się, jak nie zachorować. Skąd to cholerstwo się bierze?
Szczególnie zależało na odpowiedzi lekarzom, którzy wzywani do chorych, byli najbardziej narażeni na zarażenie, zwłaszcza, że nie stosowano środków ochrony osobistej. Różne pomysły wpadały do światłych głów. Wydział medycyny Uniwersytetu Paryskiego wykoncypował, że za plagą stoi koniunkcja planet zatruwająca powietrze. Koncepcja morowego powietrza i trujących waporów miała swoją długą tradycję sięgającą starożytności. Choć trafiała kulą w płot (z wyjątkiem płucnej odmiany dżumy, która przenosiła się również drogą kropelkową) dawała pewien komfort psychiczny. Wystarczyło bowiem odciąć dostęp morowego powietrza.
I tak na początku XVII wieku pojawił się kombinezon ochronny – dzieło francuskiego lekarza Charlesa de Lorme, który przeszedł do historii pod włoską nazwą medico della peste (lekarz dżumy). Złowieszczy strój (pewnie zrobi furorę podczas tegorocznego Halloween) składał się z maski ptasiego dzioba – wszak ptaków morowe powietrze nie tyka – długiego płaszcza z koziej skóry, czarnego kapelusza z szerokim rondem, białych rękawiczek i drewnianego kija, którym można było szukać na ciele chorego dymienic bez bliższego kontaktu. Dziób maski wypełniano aromatycznymi przyprawami i ziołami leczniczymi, aby ustrzec lekarza przed morowym powietrzem i fetorem rozkładających się ciał.
Dziś spore wrażenie robi ekipa wymazobusa ubrana od stóp do głów w foliowy kombinezon. Co musiało się dziać w umysłach ludzi, których odwiedził ubrany cały na czarno Doktor Plagi z ptasim dziobem? Nie bez powodu uważano ich za zwiastunów śmierci i bano się bardziej niż dżumy.
CHIŃSZCZYZNA
Nie był to ostatni przejaw maseczkotwórczej mocy tej choroby. Pałeczka Yersinia pestis znów zmusiła ludzkość do kreatywności na początku XX wieku. Wówczas to w chińskim Harbinie (miasto w Mandżurii) wybucha epidemia płucnej odmiany dżumy. Już po kilku dniach chorych liczy się w tysiącach. Do walki z zagrożeniem chińskie władze wysyłają młodego, wykształconego na Zachodzie lekarza Wu Lien-teh.
Doktor Wu szybko łączy kropki i odkrywa, że choroba roznosi się drogą kropelkową. Zarządza, nie bez przeszkód ze strony przeciwników po fachu, kwarantannę, przymus palenia zwłok wraz z rzeczami osobistymi, a także obowiązek zakrywania twarzy. Wraz z zespołem współpracowników tworzy z waty i gazy prototyp maseczki. Nie pozbawiony wad – Chińczykom z Harbiniu podobnie jak nam utrudnia oddychanie, spada z nosa i zasnuwa okulary parą – ale skuteczny. Epidemię udaje się ograniczyć, a potem wygasić kontrolując ogniska zarażenia. Pomysł doktora Wu z takim certyfikatem skuteczności rozprzestrzenia się po świecie. Na całe szczęście, bowiem w osiem lat po wybuchu mandżurskiej plagi do gry o koronę najbardziej morderczej zarazy dołącza grypa hiszpanka, zabijając do 100 mln ludzi.
W ojczyźnie maseczki filtrującej, jak również w innych krajach Dalekiego Wschodu taki sposób zasłaniania twarzy z powodów zdrowotnych nie jest niczym nowym. Stanowi nawet element etykiety społecznej. W zaakceptowaniu tego zwyczaju pomogły dotychczasowe doświadczenia w walce z lokalnymi epidemiami w tamtym rejonie, m.in. SARS na początku XXI wieku, a także niska jakość powietrza na obszarach przemysłowych, czy piasek z pustyni Gobi nawiewany w głąb Chin.
NOSIĆ CZY NIE NOSIĆ?
Materiałowa maseczka założona na twarz raczej nie uchroni Cię przed zakażeniem się wirusem. Przestrzenie między nićmi są zbyt duże, aby zatrzymać tak drobne elementy zawieszone w powietrzu. Są jednak na tyle wąskie, by skutecznie ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa przez Twoje usta i nos, gdy mówisz, kichasz czy kaszlesz. Jest to o tyle istotne teraz, że wielu zakażonych SARS-CoV-2 przechodzi chorobę bezobjawowo i nawet nie wie, że może przekazać wirusa innym podczas zwykłej rozmowy. Tak oto założenie maseczki staje się ważnym społecznym komunikatem: dbam o ciebie, abyś i ty zadbał o mnie. Robię to dla wspólnego dobra, kosztem własnej wygody.
Jak dużym kosztem wiedzą ci, którzy muszą teraz w maseczce pracować przez wiele godzin. Ci którzy stoją w kolejce z kimś, kto nie prał swojej maseczki od wprowadzenia nakazu jej stosowania. Ludzie z okularami i uprawiający sport. Kobiety po zabiegu powiększenia ust i mężczyźni pieczołowicie dbający o brodę. Wszystkich nas obecna sytuacja dotyka na swój sposób, palcem bądź nogą. Jedni się zaprą i będą prężyć, inni zrobią miejsce, aby się nie przewrócić. Jak zawsze – czas nas wszystkich wyjaśni. Obyśmy tylko doczekali odpowiedzi na pytanie, czy warto było nosić maseczkę. Tego Wam wszystkim życzę.
I oczywiście lumpów. Lumpów wezbranych skarbem wszelakim. Samych złotych połowów.
foto: Zaniemovie