Gdzie mnie w świat nie rzuci, tam zaraz rozglądam się za lumpeksami. Możesz to nazwać zboczeniem, choć ja wolę słowo hobby. Tym razem wylądowałem w Brukseli. Jak się tam znalazłem, co widziałem – o tym będzie ten kawałek.
Na wstępie zacznę słowem wstępu – od wyjaśnień, czym jest modowy wintydż i vintageshopy. Jeśli już dobrze wiesz, to przepraszam bardzo… przeskocz do następnego akapitu.
Wintydżem nazywamy ubrania, które według różnych „szkół” liczą sobie od 20 do 30 lat przynajmniej. O ich statusie nie decyduje jedynie metryka, ale przede wszystkich styl i charakter. Basicowy biały t-shirt uszyty w latach 90. owszem będzie wintydżem, lecz po wyglądzie to dalej zwyklak jakich pełno. Ale już ortalionowa kurtka we wzór à la Pollock, o kroju potężnego oversize’u, z landschaftem na wielkiej metce nie pozostawi żadnych złudzeń. Stąd do oferty sprzedawców wintydżu trafiają ubrania nietuzinkowe, albo do bólu reprezentatywne dla swojej dekady. Rzeczy, o których twoja koleżanka sieciówkara powiedziałaby, że krindż.
Oto jest wintydż. Ubrania starych ludzi noszone przez młodych ludzi. Teraz już wiesz. No to…
LECIMY
Wylądowaliśmy z Sylwią na lotnisku w Charleroi. Z nielekkim opóźnieniem, a i tak trzeba było czekać w samolocie pół godziny, bo brakowało ludzi do obsługi. Mamy jednak w zwyczaju nie śpieszyć się z wysiadką. Siedziałem więc i czytałem na czytniku fragment „Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi” Wallace’a dotyczący konsekwencji wysiadania z samolotu jako ostatni. Przypadek? Oczywiście, że nie. Lubię czasem odpalić sobie fragment o sytuacji, w której się akurat znajduję. Wcześniej przez cały lot męczyłem „Nędzników”, przez co sam czułem się jak galernik. Ale nie o książkach to, lecz o modzie. Dlatego do mody.
Z lotniska odebrali nas Dorota i Kajetan, znajomi u których się zatrzymaliśmy. Już następnego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie. Nie lumpeksów, ani vintageshopów. Vintageshop nadarzył się przypadkiem.
W BRUGII, A GDZIE?
Odwiedzenie Brugii stało się moim małym marzeniem po obejrzeniu filmu „In Bruges” (polski tytuł: „Najpierw zwiedzaj, potem strzelaj”, a na koniec bierz się za tłumaczenie) z Colinem Farellem w jednej z głównych ról. Historia opowiada o dwóch zabójcach, których po spartaczonej robocie szef wysyła na przymusowy urlop do Brugii, aby zobaczyli jeszcze coś pięknego. I Brugia w istocie jest czymś pięknym.
To miasto na północy Belgii ma jedną z najlepiej zachowanych średniowiecznych starówek, wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Gdzie nie spojrzysz, tam urokliwe kamieniczki, gotyckie kościoły, klasztory, wszystko poprzecinane wąskimi uliczkami, kanałami, nad którymi przeskakują kamienne mosty – nie bez powodu Brugia nazywana jest Wenecją Flandrii.
Przyjechaliśmy tam, żeby zwiedzać, wcinać gofry z owocami i frytki z majonezem. Żadnych szmat, żadnych lumpeksów! Ale mimo najszczerszych chęci, już na początku spaceru natknęliśmy się na The Locker Vintage i rozpoczęliśmy swoją belgijską podróż po vintageshopach.
THE LOCKER VINTAGE
Zaczęliśmy z wysokiego C. „C” jak cena, która w przypadku niektórych ubrań dochodziła tam nawet do 200 euro. To sporo jak na używaną odzież. Sporo dla takiej cebuli jak ja, przyzwyczajonej do brania wintydżu z polskich lumpeksów po 15 złotych za sztukę, albo niewiele więcej za kilogram. Wyobraźnia matematyczna, choć w moim przypadku dość upośledzona, zaczęła pracować i zrobiła swoje. Wyobraziłem sobie, jak odziany w pióra, jedwabie i gronostaje zajeżdżam pod lumpeks i kładąc 200 euro na ladzie, oznajmiam, że kupuję wszystko.
Oczywiście w tym wszystkim mógłbym znaleźć całe nic. Barszcz tekstylnych odpadów z jednym może wintydżowym grzybkiem. To właśnie uzasadniało ceny w The Locker Vintage. Selekcja – perełki, metki, składy, kroje, nadruki. Wisiały tam skarby. Marynarki od Armaniego i Burberry, skórzane kurtki D&G, katany Iceberg, czy piękna kolekcja czarnych t-shirtów z nadrukami z lat 90. Do tego sporo kolorowego sportswearu zarówno na stopy jak i na grzbiet.
Wystrój The Locker Vintage przywodził na myśl elegancki butik. Nie brakowało przestrzeni. Szkło łączyło się z drewnem, skóra z wełną dywanów. Ofertę ubrań uzupełniały okazy ceramicznego rękodzieła. To również mieści się w cenie. Za to też płacisz. Owszem, możesz kupić wintydż na placu od jednozębego pijaczyny, albo mierząc na pace poloneza kombi, ale czy chcesz? Czy cię na to stać? Czy jednak wolisz przebierać w modowych skarbach, gdy z głośnika nad głową leci „Where is my mind” grupy Pixies?
Lubię te momenty, gdy życie przypomina film, a soundtrack przestaje być dziełem przypadku.
BRUKSELA NA ZIMNO
Na żadnym z moich lumpeksowych wojaży nie było tak zimno jak w Paryżu i na żadnym tak nie padało jak w Brukseli. Na początku dowieźliśmy się do centrum tramwajem, obserwując jak zbierają się nad nami czarne chmury. Zebrawszy kilka ostrzegawczych kropel ruszyliśmy uliczkami ku sercu miasta.
Wcześniej poczyniłem pewne przygotowania, które ograniczyły się do sprawdzenia, czy w nawigacji Googla pojawiają się jakiekolwiek wyniki dla hasła „vintageshop Brussels”. Cała zabawa polega bowiem na tym, by dać się zaskoczyć. Skrupulatny i sztywny plan zwiedzania trąci mi czytelnią. Improwizacja to element stylu gonzo. Z tym ryzykiem, że gówno znajdziesz i to samo zobaczysz.
LES PETITS RIENS
A jednak centrum Brukseli przywitało nas lumpeksem! Lumpeks! W zabytkowym centrum miasta! U nas to nic nowego. We Wrocławiu znajdziesz Venę na Świdnickiej i Oławskiej. Ale ludzie psioczą, że to się nie godzi, że jak to tak, kto to widział, żeby na reprezentatywnych deptakach miasta, między lampką wina za 100 złotych a butikiem z drogimi ubraniami dla drogich klientów, ktoś śmiał mieć czelność sprzedawać używane szmaty? Ciekaw jestem, czy brukselczykom też to przeszkadza?
Może mniej, bo tamten lumpeks… nie przypominał lumpeksu z naszego podwórka. Szmaty nie ścielą się gęsto, wszystkie są wyprane i pachnące, otoczone bielą wystroju, rozsiane po czterech piętrach, na które prowadzą wąskie okrągłe schody. Do tego obsługa jest sympatyczna i pomocna, nikt się nie szarpie, nie fechtuje łokciami, gra muzyka i jest miło. Ceny umiarkowane. Od kilku do kilkunastu euro za sztukę. Ale można tam znaleźć również magic boxy z wszystkim za 1 euro.
Co jeszcze odróżnia to miejsce od polskich lumpeksów? Les petits Riens jest charityshopem, czyli sklepem, który sprzedaje odzież używaną, aby uzyskane w ten sposób środki przeznaczać na pomoc potrzebującym. W Polsce to wciąż mały kawałek lumpeksowego tortu. We Wrocławiu istnieje jeden charityshop – Pomagacz oraz otwarte niedawno w galeriach Wroclavia i Pasażu Grunwaldzkim butiki cyrkularne Ubrania do oddania.
SHOP NA SHOPIE
To tylko rozbudziło nasze apetyty. Kręciliśmy się po wąskich uliczkach wokół rynku, węsząc za wonią używanych ubrań. Tak właśnie, i z drobną pomocą nawigacji, trafiliśmy do vintageshopu Think twice. To spora sieć lumpeksów, powiązana z Humaną – organizacją non-profit, której sklepy miałem przyjemność odwiedzić w Berlinie.
Sklep przy Rue des Eperonniers nie obezwładniał wystrojem, ale wrażenie robiły spore zasoby wintydżu. Serwują tam totalną klasykę, starannie wyłowioną z morza używanych ubrań, jakie musi przepływać przez ręce organizacji. Ceny przystępniejsze niż w Vintage Locker, ale i towar z niższej półki. Co istotne w środku kręciło się sporo klientów, niektórzy w grupkach, co przypominało mi atmosferę wrocławskich lumpeksów.
Czekam, aż któraś z wrocławskich sieci second-handów odważy się stworzyć swój lokal z wintydżem. Przecież co dostawę widzę na wieszakach sporo wintydżowych perełek. Wystarczy go tylko wyłowić, otrzepać i sprzedać za tyle, ile jest wart.
W kolejnym vintageshopie nie pozwolili nam nagrywać, więc poszliśmy zrobić sobie przerwę na lokalne specjały i zakup pamiątek. Gdy Sylwia wybierała magnesy z wizerunkiem sikającego chłopca, ja kontemplowałem ruch uliczny i przyglądałem się outfitom turystów i tambylców. Wtedy wyrósł przede mną na witrynie napis Heresie – vintage shop.
Jakże piękna nazwa. Dla wielu pożeraczy mody noszenie używanych ubrań to niemal herezja. Dla spuchniętych od kasy członków zarządu modowych koncernów pewnie też. Dobrze, że nie palą za to na stosie. Źle, że palą stosy niesprzedanych ubrań.
Na szczęście dla nas – odszczepieńców – i dla planety istnieją takie herezje, jak ta przy Rue de l’Etuve. Wisi w nim wintydż dla pań i panów, podzielony na rodzaje garderoby, niemal cały przekrój gatunku – fatałaszki z szafy babci, wiskozowe koszule w maziaje, czarne t-shirty z nadrukami, ortaliony, mommy jeans, grandpa jeans… Gra muzyka, na ścianach graffiti, a w centrum uwagi kosz z wszystkim za 1 euro. Szkoda, że w środku same sieciówki, ale i tak szacun za próby przywrócenia ich do życia.
Spędziłem tam tyle czasu, ile Sylwia potrzebowała na wybór magnesów, czyli pół godziny. Po wyjściu uznałem, że to dość, że już wystarczy. Każdy ma wrodzoną odporność na wintydż. A choć zdążyłem już wyrobić w sobie pewną tolerancję, to jednak miałem dosyć. Postanowiliśmy więc dalej bez celu bujać się po okolicy.
I tak zawędrowaliśmy m.in pod kościół św. Katarzyny i stary Targ Rybny, skąd nas wywiało, wcale nie zapachem, ale mroźną mżawką. Postanowiliśmy wracać na rynek, gdzie byliśmy umówieni z Gągim, bliskim znajomym, który przyjechał na weekend z Niemiec. Wtedy wdepnęliśmy w uliczkę, na której roiło się od vintageshopów.
DOCKS CAVIAR
Na Rue de Flandre mieści się m.in. vintagestore Oxfamu – międzynarodowej organizacji humanitarnej, butik z odzieżą vintage Pauline Carton oraz ten, któremu się nie oparłem. Doki wypełnione po brzegi wintydżowym kawiorem.
W środku grał garażowy rock, na ścianie wisiał plakat Aguilery, w rogu stał rower marki Peugeot, a za ladą sprzedawca w outficie rodem z lat 80. Na drążkach i półkach głównie amerykański wintydż – sporo sportswearu, ale znajdą tam coś dla siebie również fani militarnych klimatów, ciężkich klimatów (skór, ćwieków, kolców) oraz tych południowych, gdzie najlepiej się sprawdza letnia, kolorowa koszula, czy zwiewna sukienka.
Wystrój Docks Caviar utrzymano w industrialnym klimacie, wszędzie beton, biała i czerwona cegła, a mimo tej surowości i sporej przestrzeni doki robiły wrażenie dość przytulnego miejsca. Głównie za sprawą „strefy relaksu” znajdującej się w głębi lokalu. Piękna, długa skórzana kanapa i rewelacyjne lustro, przy którym stoi kartonowy Data – postać z kultowego świata Star Trek. Takie miejsce powinno się znajdować w każdym vintageshopie.
TO TYLE
Pokrzepiający wniosek z podróży, jaki przywiozłem ze sobą, to brak specjalnej różnicy między swoim a cudzym. W kwestii towaru oczywiście, w materii wintydżu. Otóż dostrzegłem, że poza The Locker Vintage w żadnym innym vintageshopie nie znalazłem towaru, którego nie uświadczyłbym na lokalnej scenie. I tu i tam wiszą: oczopląsne koszule z wiskozy, basicowe sportweary w klimacie lat 80., czarne t-shirty z tras koncertowych i czarnych mszy, marynarki rodem z klipu do „Jozin z Bazin”, grube wełny, cienkie jedwabie, cały ten przecudowny wintydż. Nie musisz jechać do Berlina, Paryża, czy Brukseli, żeby zakosztować wintydżu.
Druga myśl, jaka została ze mną po tej podróży: vintageshopy w centrum miasta. Moda używana, w tym wintydż, nie jest niczym wstydliwym, żeby ją umieszczać na zapleczach miast. Wręcz przeciwnie – lokale pięknie wystrojone, z mocną selekcją towaru mogą urozmaicać ofertę turystycznych części miasta, zdominowanych przez gastronomię, sklepy z pamiątkami i kluby go-go. Tym bardziej, że to właśnie obcokrajowcy – turyści i studenci stanowią liczną grupę wśród odwiedzających wrocławskie targi wintydżu.
Koniec wycieczki, moi drodzy. Jeśli dotrwaliście do tego momentu, to przeczytaliście bite cztery strony tekstu. Napisałbym już na początku, ile to zajmie, ale przecież czytacie różnym tempem. W każdym razie chcę wam w tym miejscu podziękować. Jest tyle ciekawych zajęć, tyle sposobów na spędzanie czasu…
P. S. I ogromne podziękowania dla Doroty i Kajetana za gościnę, pokazanie nam Brugii i Brukseli, za grę w szpaczki i ser z musztardą, za wszystkie drobne atrakcje i przyjemności. Czuliśmy się u Was jak w domu.
CALL TO ACTION! Odkryłem ostatnio, że gdy napiszecie komentarz, mail informującym o nim wpada mi w spam. I tak kilka komentarzy wisiało w czyśćcu czekając na mój łaskawy kciuk. Coś tam pozmieniałem w ustawieniach, ale nie wiem, czy poskutkowało. Napisz proszę komentarz, żebym mógł się upewnić. Serio. No scam.
Hejka , napisane fajnym językiem , Brukselkę kocham, szmateksy też, lumpy górę. Pozdrawiam wszystkich lumpiarzy
dzięki, lumpiarskie pozdro 🙂