Historie, Nowości

VIVE LA LUMP!

Poleciałem do Paryża sprawdzić, jak smakuje francuski wintydż. W jakim sosie podają lumpy i kto jada z drugiej ręki. Czy to crème de la crème, czy raczej soupe à l’oignon. Zapraszam do stołu. Bon appetit!

„Paryż to ruchome święto” twierdził Ernest Hemingway. Gość umiał się zabawić i miał talent do przygód, a że sporo podróżował, więc pewnie i świętował pod niejednym niebem. Jednak to właśnie o stolicy Francji zmajstrował takiego właśnie „bon mota”. Nie trzeba być wielkim fanem literatury i filmu, aby otrzeć się o podobne opinie. Nie trzeba nałogowo oglądać FashionTV, aby wiedzieć, że Paryż modą stoi. Nie trzeba być Hemingwayem, żeby się w Paryżu dobrze bawić.

Ja lubię i książki, i modę. Jestem więc skazany na lubienie Paryża. A jak tu lubić, gdy się nie zna, nie było i nie widziało? Nie chcę jak Fred z „Chłopaków nie płaczą” mówić, że „znam kogoś, kto był i opowiedział mi to i owo”. Sam wolę opowiadać.

Zacznę od tego, jak to się w ogóle stało, że trafiłem nad Sekwanę. Mam w głowie taką listę. Lumpenlistę. Z miastami, których łowiska chciałbym sprawdzić. Z wiadomych względów Paryż zajmował na niej wysoką pozycję. Wyprawa do stolicy Francji pozostawała jednak w strefie marzeń i nic nie wskazywało, by prędko z tej strefy wyszła. Aż pewnego dnia odezwał się do mnie znajomy z dawnych lat.

Z naprawdę dawnych. Malując tło wydarzeń, wcale nie koloryzuję. Czarno na białym: ostatni raz widziałem się z Wojtkiem piętnaście lat temu. To niemal połowa naszego życia. Wtedy byliśmy nastolatkami i trenowaliśmy w jednym klubie tańca. Potem jedyną nicią kontaktu pozostawał Facebook i tak właśnie Wojtek zetknął się z moim blogiem. Po jednym z wpisów zaproponował, abym go odwiedził i sprawdził, jak się mają paryskie lumpeksy. Szybka wymiana spojrzeń między mną i Sylwią, jeszcze szybsze bukowanie biletów i decyzja zapadła, nim zleciały się wątpliwości. Lecimy do Paryża!

W tym miejscu chcę podziękować Wojtkowi i Agacie za ugoszczenie nas iście po królewsku. Nie musieliśmy nocować w Wersalu, aby tak właśnie się poczuć. To była ogromna przyjemność móc Was spotkać, bliżej poznać, bawić się z Wami i wspólnie bujać po paryskich ulicach. Merci beaucoup!

VINTAGE TO JA

Drugiego dnia po przylocie (20 stycznia) zaczęliśmy od wintydżu. Co zaskakujące tego typu sklepy nie mieściły się w alternatywnych dzielnicach bohemy czy w biednych suburbiach, lecz w samym centrum miasta. Kilka minut piechotą od katedry Notre-Dame. W pierwszej kolejności uderzyliśmy do wintydż store’u Kiloshop na Rue de la Verrerie. Miałem go na celowniku. Po wcześniejszej obserwacji (również na Instagramie, gdzie obserwujemy się nawzajem) wiedziałem, że to spora wintydżowa sieciówka z używanymi ubraniami, podobna do Pick’nWeight, którą odwiedziłem w Berlinie. A to oznaczało: sporo świetnego towaru, fantastyczny wystrój, dużo kolorowych świateł, klimatycznych rekwizytów, starych wag, szaf kasowych, instrumentów, sztuki, roślin, a przede wszystkim imprezowego klimatu. To właśnie tam czarnoskóry sprzedawca (cały odziany w orientalny jedwabny kostium) śpiewał i tańczył za kasą.

A propos kasy. Ceny mają „europejskie”, ale dość ciekawy system sprzedaży. Ubrania zabezpieczone są klipsami w różnym kolorze. Kolor klipsa decyduje o cenie. I tak na przykład pomarańczowy kosztuje 60 euro za kilogram, czerwony zaś 20. Oczywiście nie brakuje „magic boxów” z wintydżem w okazyjnej cenie (głównie akcesoria) i wielkiego kopca ostatniej szansy z wszystkim-za-jedno-euro. Przy samym wejściu do sklepu, nie gdzieś we wstydliwym kącie na końcu, ale od frontu, na dzień dobry i masz, poczęstuj się. To mi się podoba!

Podobnie jak porządek, klarowny podział na sekcje (damska, męska itp.), rodzaje garderoby (tu kurtki, tam spodnie, koszule) liczna obsługa, która służy pomocą i muza. Uwielbiam, gdy w lumpie gra muza. Mam we Wrocławiu taki jeden, gdzie rzadko coś znajduję, ale często wchodzę właśnie ze względu na stare polskie wintydżowej przeboje.

V.B.C.

Następny przybytek znajdował się naprzeciwko. Po drugiej stronie kontynentu. Tam wróciłem do domu. Ten second-hand do złudzenia przypominał niektóre lumpeksy w Polsce. Wąski tak, że ciasno jest nawet bez ludzi. W dniu dostawy prowadzą chyba zapisy, albo robią selekcję na wejściu. Do tego niski sufit, dwie przymierzalnie za kotarą, czerwonawe światło, zapach ten sam. A co najlepsze: wyrosła w kącie, na samym końcu, przy wielkim lustrze, tak żebyś widział swoją twarz, strefa lumpów za jeden euro. Tam właśnie zacząłem. Przebierałem bez konkretnego celu, chyba dla samej przyjemności grzebania. To coś jak hazard, daje podobne emocje. Stawiasz swój czas i energię, licząc, że ci się opłaci, znajdziesz, coś wartego o wiele, wiele więcej i wygrasz. W wielu lumpeksach wygrywałem, ale częściej jednak przegrywałem, wszystko zależy od tego, co uznasz za wygraną. Kupno z drugiej ręki nawet zwykłego treningowego teszerta też może być wygraną na lumpeksowej loterii.

Wtedy dużo postawiłem, bo czas nas gonił przez Paryż, ale opłaciło się. Wyłowiłem dwurzędową marynarkę. Wełna z renomowanej manufaktury tkackiej Vitale Barberis Canonico (ponad 350 lat tradycji), wzór w kratę księcia Walii, jakiś niemiecki brand, ale metka wintydż.

Mam cię! Oglądam, nic jej nie dolega, sprawdzam guziki, szwy, podszewkę, klapy, a światło mi nie pomaga. Przeszła oględziny, czas ją przymierzyć. Idę na przód sklepu do lustra przy przymierzalni, gdzie pada trochę słonecznego światła przez szklane drzwi wejściowe. Patrzę sobie w oczy, bo muszę przed samym sobą przyznać, że jest za duża. W ramionach, w klatce piersiowej, w rękawach. Wciąż jednak żyją krawcowe, a marynarka kosztuje jeden euro.

Kartą płatne od 5 euro. Znów poczułem się, jak w Polsce.

Najpierw planowałem zanieść ją do zaufanej krawcowej, pozmniejszać i nosić na mocnym docięciu. Tak trafiła do wora z napisem „pralnia” i czekała, aż o niej zapomniałem. Przypomniałem sobie analizując trendy na wiosnę-lato 2020. Dotarło do mnie, że wcale nie muszę jej zwężać, żeby była modna, taka jest nawet lepsza. A co najlepsze – daje mi powód do połowu, bo potrzebuje odpowiedniego towarzystwa.

PARYŻ WART JEST LUMPÓW

Ruszyliśmy dalej. Z najedzonymi oczami, ja z pamiątką pod pachą, mając Googla za przewodnika, ciekawi kolejnych odkryć. W jednym z lumpeksów znaleźliśmy elementy dekoracyjne rodem z planu „Ósmego pasażera Nostromo”. W innym buszowaliśmy wespół z dzieciakami ze szkolnej wycieczki (czaicie? Szkolna wycieczka nie w McDonaldsie, ale w lumpie?). W każdym witało nas coś innego. Pamiętacie o tych małych różnicach, o których wspominał Vincent Vega w „Pulp Fiction”? (Swoją drogą korciło mnie, żeby ze słynnych francuskich potraw zamówić sobie „le Big Maca”) Jeszcze śmieszniejsze są te różnice między rzeczywistością a naszym wyobrażeniem. Przed przylotem do Paryża nie wyobrażałem sobie, że mają tam sjestę. Serio, ok. godziny 13 kilka lumpeksów przywitało nas zamkniętymi drzwiami, na których karteczki informowały, że trwa właśnie przerwa obiadowa i sorry, ale nie weszłeś.

Nie, to nie. Nie od razu Paryż zbudowano i nie od razu go zburzą. Czuję, że będę tam musiał wrócić, bo z wielkiego wintydżowego tortu jedynie skubnąłem trochę kremu. Mam świadomość ogromu, obok którego musiałem obejść się smakiem. Tylko jeden dzień w Paryżu na lumpy, bo Sylwia uparła się, żeby następnego zobaczyć jakąś wieżę i sklep z baletkami. Na szczęście wiem, gdzie, czego i jak szukać. Dzięki komu? Dzięki Wam, moim czytelnikom i followersom. Dziękuję za tak liczny odzew z instrukcjami dotyczącymi lumpów w Paryżu. Zawszę mogę na Was liczyć. Czuję, że gdzie bym się nie wybrał w poszukiwaniu lumpów, tam ktoś z Was już był i udzieli mi cennych porad.

Zacząłem cytatem, cytatem skończę. Ten będzie od Adasia: „Bo Paryż często mody odmianą się chlubi, a co Francuz wymyśli, to Polak polubi” (jeśli znacie kontekst, wiecie, że cytat jest tu od czapy). I dobrze, i pięknie. Niech tak będzie. Vive la lump!

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments